Artykuły

Pekin-Szanghaj, dwa światy?

O różnych obliczach dwóch chińskich metropolii

w rozmowie z Beatą i Pawłem

Piąty Smak: Powiedźcie na początek dlaczego akurat Chiny, a nie np. Tajlandia, Francja czy Peru?

Paweł: Odpowiedź jest bardzo prosta – na Fly4free.pl znaleźliśmy promocję Lot’u na loty do Pekinu z Polski, z wykorzystaniem mil z programu Miles-and-More i z niewielką dopłatą 500zł za osobę. Dodatkowym bodźcem był fakt, że mile przepadały mi z końcem miesiąca – polecieliśmy w lutym, a od pierwszego marca, mile by przepadły. Pamiętam, że leżeliśmy na łóżku i mówię: może polecimy do Chin? No i Beata nie wierzyła, chyba sam nie wierzyłem… W ogóle to było szalone i spontaniczne, jakoś tak z miesiąc przed wylotem do tych Chin… Gdzieś tam Chiny się pojawiały w planach, że fajnie by było tam polecieć, ale było to raczej w sferze marzeń na razie i nierealne. Gdzie tam Chiny…? Mój tata kiedyś był w Chinach i pokazywał zdjęcia między innymi z Muru Chińskiego. Super, super, myślałem. Fajnie by było zobaczyć i tak zupełnie przypadkowo się udało. Na początku miało być trochę mniej dni, bo 11, ale odwołali nam lot. Mieliśmy lot powrotny zarezerwowany po 11 dniach, ale jak jeszcze byliśmy w Polsce, dostaliśmy informację, że albo możemy wracać jakimś tam pokręconym lotem przez Frankfurt, co by trwało bardzo długo, albo właśnie 2 dni później. Zdecydowaliśmy się na dłuższy pobyt, zwłaszcza, że plan zwiedzania był bardzo napięty, a te dwa dodatkowe dni mogły nam dać trochę przestrzeni na nieplanowane zdarzenia.

Piąty Smak: A lot był bezpośredni?

Paweł: Bezpośredni lot był z Warszawy. Z Wrocławia lecieliśmy do Warszawy, tam były 3 godziny na przesiadkę i potem do Pekinu. Tak nam wszystko przypasowało, że o 16 był wylot i byliśmy tam o 7 rano. Tak, że od razu ruszyliśmy z plecakami w miasto.

Piąty Smak: A jakieś kwestie formalne – wiza, szczepienia?

Paweł: Wiza. Problem był taki, że kończył mi się paszport, a żeby ubiegać się o wizę paszport musi być ważny przez przynajmniej 6 miesięcy od planowanej daty powrotu! Lecieliśmy w lutym, a paszport tracił ważność w maju. No i załatwiałem, załatwiałem… Jeszcze chorowałem w tym czasie. Jestem z Ostrowa Wielkopolskiego, musiałem jechać do Kalisza, bo nie można było tego załatwiać we Wrocławiu. Okazało się, że można przyspieszyć wydanie nowego paszportu w specjalnych okolicznościach. Tak więc napisałem ładne podanie i na drugi dzień zadzwoniła pani z urzędu, że kierowniczka przyjęła pismo i że paszport będzie do odebrania za 5 dni, tak więc bardzo szybko. Odebrałem paszport i w ten sam dzień wysłaliśmy paszporty kurierem do pośrednika wizowego do Warszawy.

Piąty Smak: Czyli nie ma jakiegoś problemu z wizą? Można ją załatwić od ręki?

Beata: Generalnie niby jest tak, że trzeba mieć rezerwację hotelu na cały pobyt i bilety lotnicze. Na booking.com zarezerwowaliśmy taki hotel, żeby można było za darmo z niego zrezygnować, po prostu żeby tylko było coś w Pekinie i te rezerwacje mieliśmy wydrukowane i dołączone do wniosków plus wydruk biletów lotniczych. Do tego wypełnia się dosyć prosty formularz wizowy. W naszym przypadku wszystko było tak na styk czasowo, po tygodniu mieliśmy w domu paszporty z wbitymi wizami, czyli w dwa tygodnie po tym, jak Paweł wystąpił o nowy paszport.

Piąty Smak: Czy jakieś szczepienia obowiązują do Chin?

Beata: Nie, nie obowiązują. Są jak zwykle te zalecane – na WZW, tężec czy dur brzuszny, a nawet na wściekliznę, jeśli jedzie się gdzieś w rejony bardziej wiejskie, ale z tego, co czytaliśmy, w miastach żadne z nich nie jest konieczne.

Piąty Smak: A jak było z Internetem?

Paweł: W hostelach nie było z tym większego problemu. Mieliśmy ze sobą tablet, żeby nie tachać laptopa, w pokojach było wi-fi i nawet działało, chociaż siła sygnału była różna. Jeśli chodzi o prąd, to mają normalnie 220V, natomiast mają inne gniazdka. Przed wyjazdem przez Internet zamówiliśmy sobie przejściówkę uniwersalną i zabraliśmy ze sobą rozdzielacz, ale w niektórych gniazdkach pasowały nasze cienkie wtyczki z dwoma bolcami.

Uliczna knajpka w Pekinie

Piąty Smak: A jakoś przygotowywaliście się przed wyjazdem?

Paweł: Przede wszystkim ustaliliśmy sobie trasę, bo to nie była niestety taka wycieczka, że jedziemy sobie na 3 miesiące i hulaj dusza jeździmy, gdzie chcemy. Czas był ograniczony, a chcieliśmy jak najwięcej zobaczyć przez te 11, czy potem 13 dni. Wyszukaliśmy wszystkie miejscowości, które mieliśmy wybrane wstępnie na trasę i później patrzyliśmy, co tam w tych miejscowościach jest warte, a co nie warte zobaczenia, bo często takie największe, albo najciekawsze według przewodników rzeczy, nie są warte zobaczenia. Kupiliśmy też jeszcze w Polsce bilet lotniczy z Szanghaju do Guilin na samolot, dlatego że była duża promocja. Te ciekawsze miejscowości są dosyć oddalone od siebie, a my chcieliśmy zrobić kółko od Pekinu, przez  Szanghaj i kilka innych miast z powrotem do Pekinu. Plan był taki, żeby głównie poruszać się pociągami, ale przy tej promocji samolot do Guilin kosztował tylko trochę drożej niż pociąg, który jedzie jakieś 12 godzin, więc zdecydowaliśmy się na lot.

Piąty Smak: Jak wygląda podróż pociągiem w Chinach?

Paweł: Jazda pociągiem jest męcząca, szczególnie, że jeździ się na długich trasach, ale dzięki temu można oszczędzić na noclegu. Niestety nie można rezerwować pociągów z Polski, więc albo trzeba mieć kogoś tam na miejscu, kto kupi bilet, albo kupić już po przylocie. Niby wprowadzili już teraz system rezerwacyjny on-line, ale działający tylko, jeśli łączysz się z komputera w Chinach, a bilety są dostępne jedynie z dwutygodniowym wyprzedzeniem. Wtedy można się wbić i sprawdzić wszystkie bilety i miejscówki. Są jeszcze strony, gdzie można sprawdzić same rozkłady pociągów będąc jeszcze w Polsce, ale na wszystkich z nich jest napisane, żeby się tego tak sztywno nie trzymać, bo rozkłady często się zmieniają. Mniej więcej jednak mieliśmy sprawdzone, jaki rodzaj pociągu, ile kosztuje bilet  i w jakich godzinach itd. Szukaliśmy właśnie takich, które jechały wieczorem i rano były na miejscu. Nie pamiętam klas pociągów, bo jest ich dużo – od miejsc stojących, przez siedzące na takich twardych ławkach, bardziej miękkich ławkach, sypialne, gdzie jest tak 6 łóżek (hard sleeper) lub 4 łóżka i kabina jest zamykana (soft sleeper) i jeszcze tam jakieś wersje deluxe, które jeżdżą na niektórych trasach. My jechaliśmy do Szanghajusoftsleeperem, które jak się okazało są jakieś 2 razy droższe od hardsleeperów.

Beata: Ogólnie do zakupu biletów trzeba się było trochę przygotować. Nie można było jechać na spontanie i zacząć kupować bilety – nie udałoby się to, bo ogólnie oni raczej po angielsku nie potrafią lub nie chcą rozmawiać. Mieliśmy więc wypisane wszystkie miejscowości, jakie bilety, na kiedy, jaka klasa itd. Warto też mieć spisany symbol/numer pociągu, bo często w danej porze jest kilka pociągów w tym samym kierunku, ale są to pociągi różnych kategorii. Próbowaliśmy też kupować bilety studenckie, jeśli się dało. To się jednak udawało tylko w Pekinie, w Szanghaju już nie…

Piąty Smak: Jak to wyglądało w praktyce?

Beata: Mieliśmy na kartce wydrukowane słowo „student” po chińsku i mieliśmy legitymacje EURO<26. Nie było z tym problemu w Pekinie, może dlatego, że całkowicie nie można było się tam dogadać po angielsku. Szanghaj to jednak bardziej międzynarodowe miejsce. W Pekinie reagowali ze strachem w oczach na nas, białych ludzi, i jak pokazywaliśmy tą karteczkę i legitymację, to żeby już mieć chyba spokój, się nie czepiali. A w Szanghaju wszędzie było hasło: Only for China Students i koniec. Trzeba mieć legitymację studencką jakiejś chińskiej uczelni – inaczej nie ma zniżki.

Piąty Smak: Mieliście jakieś oczekiwania, jakiś obraz Chin przed wyjazdem?

Paweł: Chyba bardzo stereotypowo – dużo ludzi, dużo rowerów.

Beata: Ale w sumie nie wiedzieliśmy, że aż tak się z nimi nie porozumiemy. Po kilku dniach było już tak, że my do nich mówiliśmy po polsku, a oni do nas po chińsku, bo się kompletnie nie rozumieliśmy .

Paweł: Oni tak jakby nie potrafili pojąć, że my ich nie rozumiemy. Byliśmy w miejscowości, to było miasto na wodzie nieopodal Szanghaju –  Zhujiajiao. Było tam 15 może 20 atrakcji, kupuje się kupon na wybraną ilość atrakcji i się zwiedza, nie trzeba do wszystkich iść. Te atrakcje nie miały zbyt dobrego opisu, zresztą były mało ciekawe i je pominęliśmy, natomiast samo miasteczko było ciekawe. Była tam taka tradycja, że przy jednym z mostów kupuje się od pań woreczek z rybkami i spuszcza się je do rzeki z mostu na szczęście. Wrzucało się te rybki, a panowie obok stali i je wyławiali.  I tak w kółko. No i ona przychodzi do nas i mówi: „Noł fisz”. My do niej „Noł fisz”. Potem ona do nas po chińsku, a my do niej po polsku, że nie chcemy rybki. I tak w kółko: „Noł fisz?” „Noł fisz.” I wszystko z uśmiechem. Komicznie to wyglądało, trwało to chyba z 10 minut.

Zakazane Miasto

Piąty Smak: I gdzie skierowaliście swoje pierwsze kroki?

Paweł: W pierwszy dzień chcieliśmy zobaczyć Zakazane Miasto, więc pojechaliśmy metrem na plac Tiananmen. Na placu było bardzo dużo Chińczyków. Pierwsze, co zobaczyliśmy, to właśnie była główna brama do Zakazanego Miasta i ten plac Tiananmen. W Zakazanym Mieście na bramie wejściowej wisi wielki portret Mao, robi wrażenie. Wchodzi się normalnie przez pierwsze 2 bramy i dopiero potem jest kasa biletowa. Tam odpoczęliśmy sobie chwilę, ja poszedłem gdzieś tam obok robić zdjęcia, a do Beatki przyszli sobie robić zdjęcia z nią…

Beata: Tam był taki płotek i postawiłam sobie plecak, żeby odpoczęły mi plecy, a z daleka widzę taką całą rodzinkę i strzelają mi zdjęcia z ukrycia, więc zaczęłam do nich machać. Przykolegowali się i każdy stawał ze mną i robił sobie zdjęcia. Śmialiśmy się, że trzeba było opłaty pobierać, zwłaszcza że to nie był ostatni raz. Paweł też gdzieś tam potem się ustawił ładnie do zdjęcia, a tu cała rodzinka po prostu po kolei przychodziła, na koniec takie małe dzieci postawili przy nim, a ich matka się nawet Pawłowi uwiesiła na szyi.

Byliśmy tam tydzień po Chiński Nowym Roku i okazało się, że oni świętują Nowy Rok przez 3 tygodnie i w tym czasie bardzo dużo podróżują. To byli głównie ludzie z prowincji, tak nam się wydaje, i mieli chyba jedną z niewielu okazji, żeby zobaczyć białego człowieka, zrobić sobie zdjęcie – dla nich to była większa atrakcja niż zrobić sobie zdjęcie w Zakazanym Mieście.

Piąty Smak: Nie czuliście się tym skrępowani?

Paweł: Nie, czytaliśmy w sumie o tym przed wyjazdem. To było nawet przyjemne, można było się poczuć co najmniej jak gwiazda estrad i ekranów. A tak naprawdę, to nie było też tak, że cały plac się do ciebie odwracał i biegł, to były pojedyncze osoby. Ale na każdym placu, na każdej ulicy ktoś się gapił. Generalnie przez cały wyjazd, niezależnie gdzie byliśmy.

Piąty Smak: A jak samo Zakazane Miasto?

Paweł: Duże wrażenie robi ogromna mistyczność tych budowli i ich zdobienia. Każda dachówka jest zdobiona, są elementy smoka, które składają się w całego smoka, różne figurki narożne, malowane wzorki. To wszystko jest piękne. Wchodzi się przez jedną bramę na ogromny plac z pojedynczymi budynkami i tłumem ludzi , potem jest kolejna brama, przez którą się przechodzi i jest kolejny plac i znowu tłum i tak po kolei. Obszar Zakazanego Miasta jest ogromny.

Zakazane Miasto

Beata: Na niektórych z tych placów wszyscy Chińczycy się pchają do budynków które tam stoją. Nie można tam wejść – po prostu ogląda się z zewnątrz, przez okienka. My też raz pchaliśmy się, żeby zobaczyć w końcu, o co chodzi i okazało się, że było tam jedno krzesło, pięknie zdobione, ale mimo wszystko jedno krzesło. Na pewno warto zobaczyć Zakazane Miasto, ale myśleliśmy, że będzie trochę inaczej – przez to, że tego jest tyle, tych placów i tych bram, już nie ma takiego efektu, odległości są ogromne, a my dodatkowo chodziliśmy z wypchanymi plecakami po całonocnym locie. Po 3 czy 4 godzinach okazało się, że przy wejściu był punkt, gdzie można było zostawić bagaże. Tylko że nie przy kasach biletowych, ale już w samym Zakazanym Mieście, za pierwszą płatną bramą – ciężko znaleźć, bo to jest bardziej przy wyjściu niż przy wejściu. Na końcu, jak już przejdzie się przez te wszystkie bramy, jest park, może bardziej ogród. Z niesamowitymi drzewami, bardzo starymi, mają wspaniałą strukturę kory. Jak przejdzie się całe Zakazane Miasto, co zajmuje około godziny, to można albo wyjść tylną bramą, albo wrócić bocznymi alejkami, przy których znajdują się budynki, w których kiedyś mieszkały straże, czy też służba. Warto sobie ten spacer zafundować, bo budynki robią wrażenie. Jeśli wyjdziemy tylną bramą, to z kolei warto wejść do znajdującego się naprzeciw niej parku, gdzie po wdrapaniu się na niewielkie wzgórze można podziwiać całe Zakazane Miasto z góry. Niestety my tam weszliśmy dopiero później, po powrocie do Pekinu, kiedy smog osiągnął taki poziom, że praktycznie nie było widać nic, poza gęstą mgłą.

Tam też pierwszy raz zobaczyliśmy zupki chińskie w wydaniu chińskim, czyli taki kubek jak KFC. Nie wiem, ile tam wchodzi tej wody, ale spore te kubełki. Przed każdym kioskiem jest samowar z wrzątkiem, kupowało się zupki, w których są już widelce, zalewało i można było na miejscu zjeść.

Paweł: Kosztowała jakieś 3 złote i była bardzo smaczna, wiadomo, że nie jest to jedzenie restauracyjne, ale na pewno przewyższa smakiem zupki dostępne u nas. Poza tym jedliśmy je będąc dosyć zmarzniętymi, więc na pewno to też miało wpływ na to, że nam tak smakowały. Można je też kupić w każdym sklepie, są pakowane sześciopakach. Tak więc Chińczycy jedzą zupki chińskie!

Rosół chiński z wieprzowiną w restauracji

Paweł: Z Zakazanego Miasta wróciliśmy bocznymi ulicami głównego placu i ruszyliśmy przez Tiananmen do hostelu. Plac jest rzeczywiście ogromny, żeby do niego dojść, trzeba przejść kontrolę bagażu, tak jak na lotnisku. Boją się takich sytuacji, żeby ktoś wszedł i zrobił jakąś prowokację, więc dokładnie sprawdzają torby. Nie wolno jeździć rowerami, a wieczorem, chyba po godzinie dziewiątej czy dziesiątej plac jest zamykany. I wszędzie są barierki – tylko w dwóch miejscach jest przejście dla pieszych, które też jest zamykane, do tego są podziemne tunele. Sam plac to takie centrum stolicy – tam są najważniejsze budynki, w tym parlament, jakieś ministerstwa, czy mauzoleum Mao – brzydki budynek, wygląda jak polski szpital czy szkoła. Tam jednak nie wchodziliśmy – nie można wchodzić z plecakami, są bardzo duże kolejki, a zwiedzanie polega na przejściu żwawym krokiem obok ciała wodza. Stwierdziliśmy, że szkoda nam na to czasu.

Piąty Smak: A jak wyglądała sprawa noclegów?

Paweł: Hostele zarezerwowaliśmy już z Polski. Przestrzegano nas, że może być różnie z warunkami higienicznymi w tych hotelach czy hostelach. Szukaliśmy przez booking.com lub hostelworld.com i staraliśmy się rzeczywiście wybrać takie, które miały mniej więcej jakiś tam standard, przynajmniej według ocen. Nigdy nie było tam super czysto, ale w miarę czysto.  Z Tiananmen poszliśmy do hostelu. Hostel znajdował się w jednej z dzielnic hutongów, takie typowe miejsce zamieszkania Chinczyków – wąskie uliczki, wspólne podwórka i bramy, takie nasze blokowiska tylko budynki mniejsze. I nasz hostel to był jeden z takich przerobionych domów.

Piąty Smak: Brzmi ciekawie. A jakie warunki były w tym hostelu?

Beata: Pani na recepcji mówiła w miarę po angielsku i miła była. Zaprowadziła nas do pokoju, a w pokoju było tylko podwójne łóżko i biurko, a za szybą była łazienka. Łazienka to był goły beton, taki czarny bardzo nieestetyczny beton. Był prysznic i na środku była umywalka, okno zakryte folią malarską i toaleta, w wersji europejskiej – jej jedyny minus to fakt, że nie wolno było spuszczać papieru toaletowego, na który był taki specjalny kosz. Trudno się do tego przekonać.

Piąty Smak: To rzeczywiście może być mały szok.

Beata: Tam przynajmniej był papier toaletowy, bo w ubikacjach publicznych generalnie nie ma. W pokoju był też taki wysoki, żeliwny kaloryfer i klimatyzator. Pani na wstępie powiedziała, że jak będzie zimno, to można sobie wziąć z recepcji pilota do klimatyzatora i sobie dogrzać. A było bardzo zimno. Szpary pod drzwiami były takie cztero-, pięciocentymetrowe. Okna też nie były szczelne, więc całe szczęście, że wzięliśmy śpiwory ze sobą, bo spaliśmy pod grubą kołdrą i w śpiworach.

Piąty Smak: Pekin także nie przywitał Was zbyt ciepło.

Paweł: Nie przypuszczaliśmy, że będzie aż tak zimno… Później poszliśmy kupić bilet kolejowy do Szanghaju, bo mieliśmy jechać do Szanghaju następnego dnia – tak się miała zaczynać nasza wielka przygoda dookoła Chin. Do dworca dojechaliśmy metrem. Metro jest bardzo dobrze oznaczone, opisy były również po angielsku pewnie dlatego, że w Pekinie były kilka lat temu Igrzyska Olimpijskie. Mieliśmy też wszystko rozpisane – z jakiego przystanku na jaki przystanek, jakimi liniami chcieliśmy jechać. Naprawdę to ułatwia bardzo sprawę .

Piąty Smak: A jak się podróżuje pekińskim metrem?

Beata: Bilety kupuje się jednorazowe, nie można ich kupować na później, bo obowiązują tylko ze stacji, na której się je nabyło. Są też karty plastikowe, ale my kupowaliśmy normalne papierowe. Kosztowały mało, chyba złotówkę, a płaci się za cała trasę, niezależnie, ile się przejedzie stacji i jakimi liniami. Jest taniej niż w Szanghaju i można jeździć tak długo, dopóki nie wyjdziesz z metra.

Piąty Smak: Wróćmy do zakupu biletu do Szanghaju – udało się?

Paweł: Pan w kasie biletowej był przerażony, jak zobaczył nas Europejczyków, że chcemy od niego kupić bilety. Mieliśmy wydrukowane informacje, więc pokazaliśmy mu kartkę, gdzie chcieliśmy się dostać. I okazało się, że nie ma biletów. Pan nam na ekranie pokazywał, że nie ma biletów, że wszędzie zero miejsc – była tylko kabina deluxe, ale ona kosztowała naprawdę dużo. Konsternacja, bo nie mieliśmy więcej wydrukowanych opcji, a bilet lotniczy na dalszą podróż był już kupiony. Plan był taki, że do Szanghaju dojeżdżamy rano, chodzimy przez cały dzień i wieczorem mamy już samolot dalej. Przeczytaliśmy, że w Szanghaju nie ma nic do zobaczenia, co później okazało się nieprawdą. Poszliśmy więc do innej kasy, myśląc, że może ten pan nie rozumie, gdzie chcemy jechać, że tak się nas przestraszył. Nic to nie dało. Przeszliśmy się do jeszcze innej kasy. Znowu wystraszona pani. Staliśmy w kolejce za jakimiś trzema czy czterema osobami. W końcu ta pani nas zobaczyła, zrobiła wielkie oczy, zaczęła coś mówić po chińsku i wszyscy z tej kolejki wyszli. Podeszliśmy do tego okienka, tam zamieniły się sprzedawczynie – posłała po kogoś innego, wydaje nam się, że szukała kogoś, kto chociaż trochę mówi po angielsku. Ta druga pani znała pojedyncze słowa. Pokazaliśmy jej tę samą kartkę, a ona pokazała nam to samo, co tamten pan. Znowu próbowaliśmy dogadać się na inny dzień, ale ona pokazała nam listę pociągów i wszystko było wykupione. Wtedy miałem szczerze dość Chin – zmęczenie, niewyspanie, naprawdę miałem takie myśli, żeby wracać, żeby skrócić ten wyjazd. Taka załamka, co dalej robimy, bo wszystko wzięło w łeb, cały plan.

Piąty Smak: Ale w końcu udało Wam się dostać do Szanghaju?

Beata: Poszliśmy w końcu spać i na drugi dzień w hostelu usiedliśmy przed komputerem i przejrzeliśmy, na co są bilety i gdzie możemy się dostać. Znaleźliśmy taką stronę, która nie działała w Polsce, tylko w Chinach. Wtedy mieliśmy naprawdę bardzo dużo pomysłów, nawet żeby jechać przez całe Chiny na południe, do Hongkongu, bo były jakieś bilety. Z pociągów, które mieliśmy wcześniej upatrzone już w Polsce, w ogóle nie było miejsca na żaden. Sprawdziliśmy wszystkie po kolei i na żaden nie było miejsca! Jedynie miejsca stojące w pociągu, który jedzie 13 godzin. W końcu znaleźliśmy jakieś połączenie do Szanghaju i stwierdziliśmy, że już nie mamy szansy zrealizować naszego ambitnego planu i musimy ograniczyć się tylko do Pekinu i do Szanghaju. Wróciliśmy więc na stację i kupiliśmy w końcu te bilety.

Wielki Mur Chiński

Piąty Smak: Mimo ze musieliście zrezygnować z większości swoich planów, udało Wam się zobaczyć Wielki Mur Chiński.

Paweł: Tak! Mur Chiński można zobaczyć w kilku miejscach, bo ogólnie jest on niedostępny, to znaczy można gdzieś pojechać w jakieś dzikie miejsca, ale tam jest bardzo zniszczony. Ale są takie odrestaurowane części i my pojechaliśmy w to najbardziej uczęszczane. Przez to, że było tak zimno i z tą komunikacją tak średnio, stwierdziliśmy, że pojedziemy do Badaling. Z Pekinu jedzie tam pociąg, podróż trwa jakieś półtorej godziny, dojeżdża się do stacji i stamtąd idzie się jakieś 10 minut. Szczęście w nieszczęściu, my pojechaliśmy tam jak była śnieżyca, prawie nic nie było widać. Z pociągu można było dostrzec jakieś dalekie zarysy muru, ale żadnych szczegółów. W Badaling, jeśli chodzi o wejścia na mur, to jest nim wieża pośrodku tego odcinka muru, który można zwiedzać, i można pójść w dwie strony na północ lub na południe, a dla leniwych jest kolejka linowa – można zapłacić i wjeżdża się na mur. Na murze było bardzo stromo, mur jest bardzo nierówny, są wysokie podejścia, gdzie schody idą praktycznie pionowo. A że było ślisko, to było spore utrudnienie. Po obu bokach są poręcze, więc szliśmy prawie jak po linie w górach, trzymając się ich. Plusem tej pogody było to, że momentami byliśmy na murze zupełnie sami, bo część ludzi zawracało i nie szło w górę. Widoki były niesamowite i robiły ogromne wrażenie! Mur jest bardzo szeroki, myśleliśmy jedynie, że jest trochę wyższy. Nie można się nie zastanawiać jak oni to tam wybudowali, nawet przy dzisiejszej technice, nie wiem jak można by taką rzecz wybudować. Przeszliśmy całą tą udostępnioną część tam i z powrotem i wróciliśmy przedostatnim pociągiem. Było okropnie zimno – na zdjęciach widać, że mam twarz prawie fioletową i na wąsach sople lodowe od wciąż padającego śniegu. Ale przez to, że byliśmy na Murze Chińskim, ani tego zimna, ani zmęczeni nie było czuć. Taka była adrenalina.

Piąty Smak: Brzmi niesamowicie. Mieliście więcej czasu na Pekin. Co udało Wam się zobaczyć?

Beata: W Pekinie najbardziej podobał nam się Ogród Cesarski i Pałac Letni. Tam byliśmy dwa razy. Wykopali wielkie jezioro i z tego piasku, który został, usypano wielką górę, na której jest klasztor. Z każdej strony są jakieś budynki, jest rzeka i niesamowite widoki na panoramę Pekinu. Zwiedzanie zaczyna się od parku, na końcu którego jest wysoki mur na 20 metrów, a z dwóch stron są strome schody. Po ich przejściu dochodzimy do świątyni buddyjskiej z trzema posągami Buddy, a wokół są skały i pośród nich budynki malowane na biało – nie wiem czemu, ale kojarzyło się to nam z Tybetem. Z góry są fajne widoki na to jezioro, woda była taka zamarznięta, pięknie to wyglądało. Na jeziorze znajduje się most ze szczęśliwą liczbą przęseł – siedemnastoma. Mieliśmy w planach, że wejdziemy sobie na tę górkę, następnie obejdziemy całe jezioro, ale na samej górce spędziliśmy 4 czy 5 godzin i niestety musieliśmy wracać, żeby zdążyć na pociąg do Szanghaju.

Pałac Letni w Pekinie

Byliśmy też w ZOO. Jest ogromne i jest w nim mnóstwo zwierząt, ale niestety nie zimą, o czym przekonaliśmy się dopiero po wejściu. Ucieszyliśmy się nawet przy kasie, ponieważ bilety okazały się bardzo tanie, ale później przekonaliśmy się dlaczego, większość zwierząt przebywała w zamkniętych zagrodach ze względu na mrozy, a za pandarium płaciło się osobno. Ale warto było tam pójść, choćby dla samych pand, które oglądaliśmy jak były akurat karmione – zaskoczyło nas to, jakie są duże. Wszędzie było potem mnóstwo pamiątek z pandami – koszulki, długopisy, kubki.

Paweł: W całych Chinach było dużo tego. Nawet ubranka dla dzieci w kształcie pandy, taki kombinezon z czapką.

Beata: ZOO naprawdę bardzo ładne, rozległe, z fajnymi alejkami i posągami różnych zwierząt.

Paweł: Jedną z atrakcji, gdzie zwierzęta nie przebywały w zagrodach zimowych, były psy! Doszliśmy do zagrody, gdzie biegało 20-30 ras psów, większość ras jakie spotyka się w Polsce. Zdziwiło nas ich przetrzymywanie w ZOO, bo na ulicach widzieliśmy mnóstwo ludzi, którzy trzymają psy w domu, ale widać musiało to być atrakcją. Po środku tej samej zagrody był też niewielki budynek, w którym trzymano koty.

Piąty Smak: Psy wydają się być najbardziej egzotyczne. Co jeszcze w Pekinie udało Wam się zobaczyć?

Paweł: Byliśmy też w wiosce olimpijskiej. Wejście jest za darmo, wieczorem widoki są niesamowite kiedy wszystkie główne obiekty są podświetlone. Nie wchodzi się do środka tych obiektów, wszystko ogląda się z zewnątrz. Odwiedziliśmy też park za Świątynią Słońca, jest ogromny. Przy świątyni znajduje się hol, który nazywa się długim korytarzem i tam codziennie Chińczycy przychodzą grać w różne gry. Grają w karty, grają w warcaby, grają w swoje gry. To jest naprawdę niesamowite, grają dwie osoby, a ze 20 innych stoi nad nimi i im kibicuje. Podchodzą do tego bardzo emocjonalnie.

Mężczyźni grający w chińskie szachy

Beata: Z kolei wieczorem niesamowicie wygląda Zakazane Miasto, całe podświetlone na czerwono, drzewa i krzewy też były podświetlone na zielono – mimo zimy zieleń dzięki temu wyglądała na bardzo soczystą. W centrum Pekinu znajdują się też trzy, zamknięte dla ruchu, deptaki handlowe, jeden znajdował się na ulicy równoległej do naszego hostelu. Ulica bardzo luksusowa – droższe sklepy i restauracje, eleganckie sklepy z herbatą, były też sklepy ze słodyczami i tandetą taką. Natomiast na tyłach tej ulicy była ulica, która była takim typowym Chinatown, gdzie już w ogóle się nie uświadczy niechińskiego turysty. Jest tam dużo hoteli dla chińskich turystów, ich restauracje czy sklepy, do tego mnóstwo neonów. Mimo, że nie było tam zbyt czysto i wydawało się na pierwszy rzut oka niebezpiecznie, to robiło to ogromne wrażenie. Tam głównym daniem był zdecydowanie hot pot – na zewnątrz rozgrzewają węgiel i jakieś kamienie do czerwoności, potem bierze się taki garnek na długiej nóżce i tam wlewają rosół, a pod spód wkładają te węgle, żeby utrzymać temperaturę. Jak idzie się do restauracji, to stawiają ten garnek na środku stołu i zamawia się dodatki, co tam się chce, np. cienko pokrojone mięso, świeże warzywa, które bierze się i wrzuca pałeczkami do środka, gotuje się i wcina.

Piąty Smak: To powiedzcie coś więcej o kulinarnej stronie Pekinu?

Paweł: Na kolejnej z tych ulic handlowych, jest taki specjalny targ, gdzie można zjeść różne specjały. Są ustawione takie targowe budki, gdzie można kupić na przykład koniki morskie, rozgwiazdy, jakieś jądra, jakieś małże, krewetki, a największą atrakcję dla turystów stanowią skorpiony. Jeden pan proponował nam też mięso psa. Wszystko sprzedawane jest na patykach, jak szaszłyki. Można było też kupić pierożki czy flaczki, jednak te drugie nie są tak dokładnie płukane jak u nas i wydają dość nieprzyjemną woń. Zaobserwowaliśmy jednak, że to właśnie flaki cieszyły się największym uznaniem Chińczyków. Ogólnie warunki higieniczne na tych stoiskach nie zachęcały do spożywania czegokolwiek, natomiast na pewno warto było to miejsce odwiedzić i to zobaczyć.

Nocny bazar w Pekinie

Piąty Smak: I niczego nie odważyliście się spróbować?

Paweł: Tam nic nie próbowaliśmy, nie chcieliśmy spędzić całego następnego dnia w mękach. Korciło nas na przykład, żeby spróbować skorpiona czy konika morskiego, ale nie. Ja bym może spróbował, gdybym wiedział, że to jest porządnie na ogniu wysmażone i że te wszystkie zarazki są zabite. A oni po prostu kładli to na ten ogień na trzy sekundy z jednej strony, trzy sekundy z drugiej i proszę, tak na szybko. Bardzo zastanawiało nas też to, że oni mieli tego bardzo dużo, więc to wszystko musi tak długo leżeć. Jeszcze zimą to nie taki problem, bo jest chłodno, ale latem… Jedyne, czego spróbowaliśmy, to słodki szaszłyk z truskawkami zalanymi karmelem – bardzo słodkie, ale smaczne. Ogólnie ciekawe było to, że ten bazar to był wydzielony pas ulicy, oddzielony od ruchu ulicznego jedynie plastikowymi słupkami.

Piąty Smak: Co jeszcze możecie polecić lub nie?

Beata: W sumie większość tego, co jedliśmy było dobre.

Paweł: Nie wybieraliśmy też tam jakiś specjałów. Wybieraliśmy głównie z obrazków i albo był to ryż z kurczakiem, czy innym mięsem i jakimiś warzywami, a najczęściej jedliśmy zupę. Dostaje się michę zupy i w środku jest dużo makaronu, generalnie mięsa wszędzie jest mało w tych daniach. Cztery, może pięć plasterków takich cienkich, do tego chińska kapusta, trochę przypomina pora naszego, jest bardzo smaczna. W kilku miejscach jedliśmy takie zupy i zawsze były dobre. W Pekinie w ostatni dzień poszliśmy, żeby zjeść ten słynny hot pot. Z innej restauracji przyniesiono nam obrazkowe menu po angielsku, wybraliśmy tam baraninę, wołowinę, ziemniaki, kulki rybne, szpinak i coś tam jeszcze.

Beata: A do tego sos z orzeszków ziemnych. To była specyfika tej restauracji. Czytaliśmy, że każda restauracja ma swój firmowy sos. Zdecydowanie przydała się dobrze opanowana sztuka jedzenia pałeczkami, bo przy buchającej z garnka parze trudno było to wszystko wyłowić.

Paweł: Nigdy nie jadłem dużo pałeczkami, ale jak próbowałem kilka razy się nauczyć, to mi nie szło po prostu, zupełnie. Przed wyjazdem kupiliśmy sobie pałeczki, gotowaliśmy jakieś rzeczy, które rzeczywiście można było pałeczkami jeść i ćwiczyliśmy. Ćwiczenie się przydało, bo nigdzie nie było sztućców, tylko łyżki tam, gdzie jedliśmy zupę.

Piąty Smak: A jak jest z targowaniem się w Chinach?

Paweł: Na tej handlowej ulicy obok hostelu kupiliśmy sobie taki blok karmelowy, wyrabiany na miejscu. Jak zobaczyli turystów, to chcieli od razu coś sprzedać. Odważyli i wyszło jakieś 18 czy 19 juanów. My na to, że za dużo. No to sprzedawca, że 10. Wyciągnąłem monety i mówię, że mam tylko 7. No to ok. Ale, co śmieszniejsze, my się tam targujemy, a przy tym straganie ustawiła się widownia. Cała wycieczka, kilkanaście osób stoi i tak się patrzy, co my robimy. Komicznie to wyglądało, zrobiliśmy sobie z nimi zdjęcia.

Beata: W Pekinie jest taki dom towarowy, nazywa się Silk Market , który słynie z tego, że trzeba się tam targować. Tam są wszystkie podróbki. Chociaż nie wiadomo, czy na pewno są to podróbki, bo ponoć jest tak, że jakaś fabryka pracuje powiedzmy od 8 do 16 i szyje wtedy dla Adidasa, Nike itd., a po 16 dalej szyją, tylko trafia to już na bazary, do domów towarowych, więc teoretycznie to ta sama rzecz, ale kosztuje taniej. Targowanie się jest bardzo męczące. Ja lubię się targować, ale oni tam się obrażają, funkcjonuje cały taki teatr, rodzaj show. Kupiliśmy sobie w sumie po bluzie, kupiliśmy jakieś suweniry, apaszki, chustki. I na przykład przy tych bluzach pytamy się: ile? A pani mówi 480. No to my mówimy, że mniej, a ona pyta, ile jesteś w stanie zapłacić. Mówimy, że 100, no to ona na to, że nie, że za mało. No to my mówimy, że dziękujemy i wychodzimy. A ona zaraz wychodzi za nami i mówi do nas „ok,ok”. No to 180, a my nie, że 100. No to nie. Wychodzimy znowu, a ona drugi raz wyszła po nas i że daje 160. Stwierdziliśmy, że jesteśmy w stanie zapłacić 100 i koniec, a jak w końcu zeszliśmy do tej stówy i kupiliśmy, to zorientowaliśmy się, że nawet jej nie przymierzyłam, tak byliśmy zaaferowani! Najlepszy numer zrobiłam, jak kupowałam dla bratanka koszulkę polo. Sprzedawca mówi, że 200, a ja mówię nie. To ile? No to mówię, że 35. A on nie i mówi 120, a ja że nie, że 30! I sprzedał za 30! Kluczem było to, że nam na żadnej z tych rzeczy nie zależało, to nie było tak, że poszliśmy i musieliśmy coś kupić, więc mogliśmy ryzykować.

Piąty Smak: A jak wyglądała podróż do Szanghaju?

Beata: Pojechaliśmy przez noc w wagonie typu softsleeper. Super pociąg! Cztery osoby w przedziale, w każdym wagonie wrzątek, tak, że można sobie zalać herbatę czy zupkę chińską, które zresztą wszyscy jedli zarówno na kolację, jak i na śniadanie. Były dwie toalety „na Małysza” i normalna, dwie umywalki na każdy wagon, przy korytarzu. Mieliśmy łóżko na dole i na górze, przy każdym łóżku telewizor. Jest stolik, jest też czajnik, pościel czysta, około dziesiątej wieczorem gaśnie światło. Dostaliśmy jakąś Chinkę i jakiegoś Chińczyka do przedziału, ale nie odzywali się nic. Podróż trwała jakieś 12 godzin.

Piąty Smak: A jak pierwsze wrażenia po dotarciu na miejsce?

Beata: Szanghaj przywitał nas śniegiem i to dosyć obfitym, a nastawiliśmy się, że będzie cieplej.

Paweł: No i tam się zgubiliśmy. Przystanek metra to było takie małe lotnisko, 16 różnych wyjść. Wyszliśmy dobrym wyjściem, ale poszliśmy w złym kierunku, trudno było obrać jakiś punkt odniesienia, bo wszędzie dookoła były drapacze chmur. Wszystko nam po drodze pasowało – układ ulic, nawet nazwy w języku chińskim, ale na mapie była rzeka, a tu żadnej rzeki. Po przejściu kilku kilometrów Beatka w końcu się kogoś zapytała i musieliśmy zawracać. Chińczycy mają niestety tak, że nie potrafią się przyznać do tego, że czegoś nie wiedzą. Więc mówili nam dokładnie gdzie mamy iść i gdzie już będzie nasz hostel, ale okazywało się, że to nie tam. Dopiero recepcjonista w jakimś porządniejszym hotelu pokazał nam dokładnie na mapie którędy iść i w końcu dotarliśmy do hostelu. W Pekinie hostel kosztował 80 złotych za noc. W Szanghaju prawie 100, ale to był prawie hotel. Duży pokój, było bardzo duże łóżko, dużo większa łazienka niż w Pekinie i na pewno czyściej. Minusem tego dużego pokoju było to, że trudno było go nagrzać. Dalej było chłodno nocą, a jak się wychodziło z pokoju i oddawało klucz, to prąd przestawał działać i nie można było zostawić klimatyzatora włączonego, żeby nagrzewał.

Szanghajskie kontrasty

Piąty Smak: Nowoczesne miasto?

Beata: W Szanghaju jest wielka dysproporcja, bo są wielkie przeszklone budynki, wieżowce, a nieopodal po drugiej stronie biegają kury, wisi pranie i wszędzie mięso suszone wprost na ulicy. Jest na przykład warsztat samochodowy, a przed nim wiszą kawałki mięsa. A to pranie to tak śmieszne wisi, bo koszule nocne czy nawet pościel są na takich sznurkach, które przechodzą przez rękaw poziomo. Takie pranie może wisieć sobie nawet w poprzek chodnika. W Szanghaju nie ma może tyle atrakcji typowo turystycznych, co w Pekinie – ale tam się po prostu chodzi, można wciągnąć to życie naprawdę! W Szanghaju schodziliśmy naprawdę całe miasto i to było super. Zaraz koło wieżowców były zwykłe domki, kury. I wszędzie targi. Wszędzie, gdzie ktoś ma dostęp do ulicy, to coś sprzedaje albo ma swoją restauracyjkę. Dużo jest takich przenośnych kuchni na rowerach, gdzie mają ogień, palnik i od razu na tym rowerze wszystko tam przygotowują, smażą. I to jest fajne, że oni robią na miejscu przy tobie, nie jest to odgrzewane. Popularne u nich są też parówki na patyku. W Szanghaju o wiele więcej rzeczy próbowaliśmy. Było smaczniej i taniej niż Pekinie, zdecydowanie było też ładniej podane. Od centrum odchodzą właśnie takie nowoczesne ulice i budynki i tam jest mnóstwo ludzi z Europy, którzy tam pracują, są markowe hotele i naprawdę dużo białych ludzi, w Pekinie za pierwszym razem praktycznie w ogóle białych ludzi nie widzieliśmy, a w Szanghaju mnóstwo. Ale potem chodziliśmy w dalsze rejony od centrum, to byli tylko Chińczycy. No i Starbucksów jest mnóstwo, na każdym rogu, gdzie tylko jest jakiś lepszy budynek, to jest Starbucks.

Uliczna restauracja typu hot pot w Szanghaju

Paweł: Wszystko było takie pozytywne. Nie chodziliśmy po muzeach, ale szwendaliśmy się. Byliśmy na deptaku nad rzeką, Bund, gdzie po drugiej stronie widać całe to nowe miasto, drapacze chmur gdzie jeszcze 30 lat temu były pola ryżowe. To nadbrzeże jest bardzo ładne, zwłaszcza nocą te budynki są niesamowicie podświetlone. Ciekawym doświadczeniem był opisywany wszędzie Most Dziewięciu Zakrętów i Stare Miasto, które okazało się być wielką lipą. Jest takie wierzenie, że, jak zakręt ma kąt prosty, to złe duchy nie mogą przejść. I ten mostek ma dziewięć takich zakrętów właśnie, przez które trzeba przejść. Na mostku jest zawsze tyle osób, że ciężko się przecisnąć. Okazało się, że to całe Stare Miasto, i ten mostek, wymyślił jakiś architekt i wybudowano je 30 lat temu!

Piąty Smak: A gdzie Wam się bardziej podobało w Pekinie czy w Szanghaju?

Paweł: W Szanghaju. Pekin jest taki zamknięty. Są fajne miejsca, ale w przejściach pomiędzy tymi miejscami jest mało interesująco. Takiego życia ludzkiego prawdziwego nie widzieliśmy. A Szanghaj żyje. Można zobaczyć, jak oni tam funkcjonują, to takie normalne miasto. Jest ta bieda, jest i bogactwo. Jak sklep rybny, to ryby obrabiają prosto na chodniku i te wnętrzności trzymają na miejscu w misce, bo to pokazuje, ile towaru się sprzedaje. Trafiliśmy na przykład na sklep z kurczakami i tam też był gar pełen krwi na krawężniku. Albo te hot poty przed restauracją – leży tam taka gicz ledwo folią owinięta, większość na ziemi leży i na pieńku kroją to kucharze, żeby zachęcić ludzi. U nas by się to w życiu nie zdarzyło, jakby sanepid tam wszedł, to wszystko by było do zamknięcia. Ale to jest właśnie ciekawe, bo to jest takie prawdziwe. Tam się zachowało to życie jeszcze, nie w tych wieżowcach, bo te wieżowce cały czas wypierają te stare budynki. Dotyka się tego.

Piąty Smak: Dziękuję za rozmowę.

Beata i Paweł, podróżom poświęcają każdą wolną chwilę. Razem lub osobno, własnym autem (najchętniej), objechali całe Bałkany aż do azjatyckiej części Turcji, Skandynawię wzdłuż i wszerz, aż po jej północne i zachodnie kresy, Hiszpanię i Portugalię. Byli w Chinach, USA, Maroko, Brazylii i Argentynie oraz praktycznie w każdej Europejskiej stolicy. Mają plan na długie i dalekie podróże, który sukcesywnie wdrażają w życie. W podróży szukają przygód, niezapomnianych ujęć, nieutartych szlaków i zawsze czegoś smacznego. Wyznają zasadę, że uśmiech otwiera każde drzwi.

Artykuły, 05 lut 2014